Bp. Karol Niedziałkowski | Tańcząca dobroczynność
Czasami spotykamy ludzi tak różnych od widzianych codziennie, że nie
możemy zdać sobie sprawy z tego, na co patrzymy i mimowolnie ciśnie się
do ust ludowe: odmieniec jakiś, Panie odpuść! Podobnie w życiu
społecznym zdarzają się zjawiska tak niepodobne do wszystkiego, na cośmy
od dziecka patrzyli, że się z nimi w żaden sposób pogodzić nie możemy,
niby jakimś niepojętym dziwotworem czyli jak mówiono dawniej,
igrzyskiem natury. Tańcząca dobroczynność w oczach wielu do takich
właśnie igrzysk należy; myśmy od ojców naszych, ci zaś od swoich,
słyszeli o dobroczynności poświęcającej się, poważnej, płaczącej z
płaczącymi, nigdy jednak o żadnych pląsach tej statecznej matrony nie
myśleliśmy nawet. Ale oto zjawia się dobroczynność nowa jakaś – gra,
śpiewa, maluje, nie dość tego, Tańczy, ba, chodzi po linie i koziołki
wywija w powietrzu, a wszystko przez dobroć serca i poświęcenie dla
cierpiącej ludzkości. Ludzie starego autoramentu kręcą na to głową i
ruszają ramionami powtarzając: Najosobliwsza osobliwość!
Jużci kiedy dobroczynność, to musi być dobra, ale czemuż ona tańczy i
chodzi po linie, czemu stroi się w sztuczne kwiaty, czemu mizdrzy się i
śmieje? Jakoś to dziwnie wygląda, chcąc cierpiącego pocieszyć, będzie
przed nim czy przy nim tańczyć mazura, zasypie go kwiatami, przeleci
koło niego w zamaskowanym korowodzie trefnisiów, poliszynelów i
przeróżnych błaznów. Nie trzeba jednak dziwić się: inne drzewo, inne też
owoce rodzi. Myśmy wyrośli pod cieniem drzewa chrześcijańskiej miłości
bliźniego, drzewa, którego korzeniem jest przykazanie: będziesz miłował
bliźniego twego jako siebie samego – dla Boga i w Bogu. Do owoców z tych
gałęzi i konarów przyzwyczajeni jesteśmy – a kto ich nie widział?
Ile razy byłem w Wiedniu, odwiedzał mnie stale w hotelu wysoki, w
czarnym habicie braciszek Bonifratrów; ten co dnia go obchodził,
zbierając jałmużnę – i szyderstwa: pierwsze oddawał na szpital przez
jego zakon utrzymywany, drugie zatrzymywał dla siebie. Patrzyłem z
szacunkiem na pokornego braciszka, praktykującego z poświęceniem miłości
własnej chrześcijańską miłość bliźniego; z przyjemnością też śledziłem
za przyjaznymi spojrzeniami, jakimi go przyjmowała i przeprowadzała
znajoma mu służba. Ona także czciła dobroczynność chrześcijańską. W
innym mieście bosi braciszkowie, w szarych świtach, zbierają okruchy ze
stołów dostatnich dla nędzarzy, zbierają dziatwę sierocą, karmią ją i
uczą – ci także po chrześcijańsku praktykują dobroczynność. Po cóż dalej
wyliczać? Pobożne kobiety czuwające przy łożu chorego, litościwy
człowiek wychowujący sierotę, uboga kobiecina, ucząca bezpłatnie
pacierza i czytania biedne dzieci wiejskie, każdy, kto w imię Boga poda
kawałek chleba głodnemu, szklankę wody spragnionemu, kto podniesie
upadłego, oświeci wątpiącego, rozweseli smutnego – wszyscy oni spełniają
dobroczynność chrześcijańską, a uczynki ich są owocami dojrzałymi na
starym, znanym drzewie chrześcijańskiej miłości bliźniego. Obok tego
drzewa zaczęły wyrastać inne, nie chcące zapuszczać korzeni w
chrześcijańskim gruncie, mające jednak pretensje do przynoszenia
dobrych, a nawet lepszych, niż chrześcijańskie, owoców.
Zjawiła się więc filantropia – znaczy to po grecku, „miłość
człowieka”, więc niby to samo, a jednak nie to samo. Znajdujemy tu
człowieka, ale nie widzimy bliźniego, ten drugi bowiem wyraz i pojęcie
są całkiem chrześcijańskie, więc filozofia przeszłego wieku, jak wiadomo
bezbożna i niechrześcijańska, wyrzuciła je, by uniknąć przypomnienia
nawet chrześcijaństwa wzmianki o porządku nadprzyrodzonym. W naszych
czasach obok filantropii zjawia się jeszcze a l t r u i z m ; nazwa ta,
mająca także zastąpić chrześcijańską miłość bliźniego, pochodzi od
łacińskiego wyrazu alter, drugi i ma być odpowiednikiem egoizmu
(ego-ja). Ukuto ten a l t r u i z m w obozie bezwyznaniowym, a ma on
oznaczać, że jak egoizm jest wrodzony człowiekowi, tak samo miłość
drugich, altruizm jest także wrodzoną, że zatem nie jest wcale specjalną
cnotą chrześcijańską i bynajmniej żadnym owocem nadprzyrodzonych darów
łaski, lecz zwyczajnym owocem natury ludzkiej. Co prawda, nie widać tak
bardzo tych owoców po stronie nie wierzących (niektórzy utrzymują nawet,
że altruizmu nie ma tam ani na lekarstwo, a egoizmu więcej niż
potrzeba) – no, ale wiadomo, że pisać łatwo, a gadać jeszcze łatwiej.
Otóż z pojawieniem się tych nowych drzewek, nowe też zjawiły się owoce
filantropii i altruizmu; patrzymy na nie, czytamy o nich – i dotąd do
nich przyzwyczaić się nie możemy, bo naprawdę dziwnie trochę wyglądają.
Oto np. w pewnym wielkim mieście po obydwu stronach ulicy ścisk i tłok –
oczekują czegoś ludzie. Jakoż zjawiają się powozy ozdobione kwiatami;
konie także w kwiatach – i na łbie i gdzieindziej. W niektórych powozach
jadą panowie, w innych maski, jeszcze w innych opasłe figury, o
garbatych nosach – w niektórych rozpierają się damy z niecałego świata.
Powiadają, że śmiechu, szykan i drwin było tam tyle prawie, co pyłu i z
pewnością więcej, niż kwiatów, a jednak był to jeden z owoców altruizmu i
filantropii. Zdobiono swe konie i koła powozów kwiatami dla wspomożenia
biedaków, nie mających całej koszuli na grzbiecie, a rozmaite figury
rozłożone wygodnie w powozie, mówiły im, nie słowami wprawdzie, lecz
językiem czynów: dajemy wam, tam do kasy, kilka groszy, ale jedziemy oto
przed wami, żebyście wiedzieli, że mogliśmy dać 50 albo i sto razy
tyle, gdybyśmy wam oddali tylko te kwiaty, które dziś jeszcze zwiędną.
Ale nie damy – wiedzcie bowiem, że my bogaci, a wy hołota. Albo inny
przykład z dziejów obecnej wiosny (1898r.) w Sycylii. Na całej wyspie
panuje głód, (bo trzeba zauważyć, że zjednoczone Włochy zamiast
wszystkich obiecywanych dobrodziejstw, dały swym mieszkańcom głód prawie
ciągły i trochę papierowych pieniędzy). W jednym miasteczku zrozpaczeni
biedacy rzucili się na sklepy piekarzy i magazyny zbożowe; oczywiście
żołnierze rozpędzili ich, a gdy nie chcieli odejść, dali salwę jedną i
drugą. Zabito 8 osób, a 12 raniono. W drugim miasteczku był podobny
wypadek; znowu strzelano, kilkunastu skaleczono. Wtedy naczelnik, nie
wiem już, powiatu, czy części prowincji, widząc, że źle, postanowił
zawczasu złemu zaradzić, więc udał się do filantropii, czy może
altruizmu, nie wiem, to tylko pewne, że nie do chrześcijańskiej miłości
bliźniego, bo wszystkie chrześcijańskie cnoty skasowano w urzędowych
Włoszech. Pewnej tedy nocy pałac pana naczelnika zajaśniał od światła;
powozy zjeżdżały się jeden za drugim, wioząc ustrojonych panów i
wyperfumowane damy, wreszcie stało się jak w balladzie Odyńca: „Na zamku
kasztelana, brzmi muzyka dobrana”. Mieszkańcy głodni, chwiejący się na
nogach, wychodzili na ulicę patrzeć, kto tak urąga ich boleści i weseli
się głośno, gdy oni umierają. I widzieli przez oświetlone okna, jak w
salach naczelnika krążyły postrojone pary w rozmaitych tańcach, pląsach i
figurach. Oburzenie ogarnęło całe miasto, zbiegły się tłumy; rozpoczęły
się wrzaski i demonstracje. Przestraszeni goście do karet chcieli
uciekać, – tłum rzucił się na powozy, skończyło się na tym, że znowu
karabinierowi zjednoczonego królestwa, dla większego dobra
współobywateli, strzelali do nich – dość jednak nieszkodliwie, bo
zabitych było tylko 6 i ranionych 17 (jeśli dobrze pamiętam). Ciemny bo
ten lud, pomimo tyluletniej nad nim pracy masonów, nie rozumiał, czy nie
chciał rozumieć, że ów bal był dzieckiem najprawdziwszej filantropii i i
najczystszego altruizmu. Pan naczelnik prowincji wydał go właśnie na
korzyść głodnych i umierających. Nic dziwnego, że te i tym podobne
zjawiska dziwią ludzi, przyzwyczajonych do słuchania błogosławieństwa i
podziękowania, przy świadczeniu dobrodziejstw starą, zacofaną,
chrześcijańską metodą.
Przypatrzmy się jednak dobrze naturze miłości chrześcijańskiej i
nowoczesnego altruizmu, a zrozumiemy wszystko dokładnie. Nie można
zaprzeczyć, że niechrześcijanie mają po części rację, że w naturze
ludzkiej leży miłość dla podobnych sobie. Jest ona tam w samej rzeczy,
ale w taki sposób, w jaki płodność znajduje się w ziemi; grunt może być
nawet bardzo urodzajny z natury swojej, ale jeśli go nie uprawić, nie
wrzucić do niego ziarna, jeśli nań nie spadnie deszcz i nie ogrzeje
słońce, to zamiast kłosów zboża, wyrośnie mnóstwo wszelakich chwastów i
niepotrzebnego zielska. W sercu ludzkim leży zdolność do miłości swych
braci, ale potrzebuje ona usilnej pracy, dobrego nasienia i innych
warunków; bez tego rozrośnie się na tej niwie egoizm i wszelkie
kiełkowanie altruizmu zagłuszy bez litości. Chrystus Pan doskonale o tym
wiedział, to też roślinę miłości bliźniego zasadził na gruncie
nadprzyrodzonym. Powiedział On, że miłość taka jest o b o w i ą z k i e m
, pochodzącym z rozkazu Bożego: „będziesz miłował bliźniego twego, jako
siebie samego”. Nakazał czynić mu dobrze, obiecując za to nagrody
wieczne, a za zaniechanie dobroczynności, grożąc karami wiecznymi (Ob.
Mat. Roz. XXV). Żeby zaś ten obowiązek lżejszym i milszym uczynić swoim
uczniom, zapewnił ich, że cokolwiek uczynią jednemu z tych
najmniejszych, Jemu samemu to czynią (Mat. XXV, 40). Nadto, jak co do
każdej cnoty nadprzyrodzonej, zapewnił i daje nadprzyrodzoną swą pomoc i
łaskę. Takim sposobem w chrześcijaństwie miłość bliźniego stała się
odblaskiem miłości Bożej; jak słońce swymi promieniami oświeca księżyc,
tak miłość Boga oświeca w oczach wierzącego każdego bliźniego, każdego
„maluczkiego”. Rezultat tego taki, że im kto więcej miłuje Boga, tym
silniej kocha bliźniego, a jakie owoce na takim drzewie rodzą się i
dojrzewają, któż nie wie? „Miłość – powiada św. Paweł, cierpliwa jest,
łaskawa jest; miłość nie zajrzy, złości nie wyrządza, nie nadyma się,
nie jest czci pragnąca, nie szuka swego… wszystko znosi, wszystkiemu
wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko wytrwa” (1, Kor. 13).
Wszystkie więc dobre uczynki pochodzące z miłości chrześcijańskiej,
noszą na sobie cechę i pieczęć tej Boskiej cnoty. Człowiek zwyczajny nie
pojmie, jakim sposobem ktoś „dobrze urodzony”, piękny, bogaty i
szczęśliwy, może obcować z ubogimi nędzarzami, głupimi, strasznymi
nieraz pod każdym względem, ale od czegoż jest łaska i miłość? One
sprawują, że na widok nieszczęśliwego rodzi się w sercu patrzącego nań
litość bezmierna, stosująca do niego słowa powiedziane przez poetę do
Zbawiciela: „Ja ciebie kocham, boś był nieszczęśliwy. Bo przebolałeś to
wszystko, co boli”. One sprawują, że uczymy się ograniczać własne
potrzeby, owszem odmawiać nieraz nawet sobie rzeczy koniecznych, by
ulżyć cierpiącym, że dajemy raz, drugi, dziesiąty, setny, dajemy przez
całe życie, bo miłość jest źródłem obfitym i niewyczerpanym. Ona to
wreszcie rodzi w praktyce dobrych uczynków przymiot nieoceniony –
delikatność. O święta, szlachetna, wielka miłości chrześcijańska,
szczęśliwy kto cię znał, widział i ocenić potrafił, bo jak powiada
poeta, „świętym jest na ziemi, kto umiał zawrzeć przyjaźń ze Świętymi!”
Dlatego to chrześcijanin wierzący a miłujący, jeśli czyni komu
dobrze, nie zdobi w kwiaty siebie, ani swego konia, nie jedzie rozłożony
w powozie na gumach przed oczami tłumów, patrzących na owe
dobrodziejstwo, ale daje prawicą tak, żeby lewica nic o tym nie
wiedziała; nie zadowoli się „papierową dobroczynnością”, nie posyła
przez oficjalistów i przez specjalne kancelarie, ale sam zetknie się z
ubogim i cierpiącym i będzie z nim obcował, jak brat z bratem i łzy mu
otrze ręką własną, nie zaś najętego umyślnie człowieka. Przede wszystkim
zaś strzeże się wszelkiego upokorzenia tego, komu robi dobrze,
najmniejszego zadraśnięcia, podrażnienia człowieka cierpiącego i
nieszczęśliwego. Jestem najpewniejszy, że dobry chrześcijanin, wolałby
całe życie piechotą chodzić, niż przed nędzarzami paradować w „kwiatowym
pochodzie”, rzekomo dla dania mu kilku rubli; że wolałby na całe życie
stracić władzę w nogach, niż tańczyć wobec braci umierających z głodu,
niby dla ich poratowania. Taka nieludzkość, taka brutalność może się
zrodzić tylko w sercu spoganionym, na które już nie pada ani jeden
promyk chrześcijańskiego światła, do którego nie dostaje się ani jedna
kropla Chrystusowej łaski. Biedni ludzie, oni chcieliby nawet robić
dobrze, ale nie umieją – oni tylko praktykują filantropię i altruizm:
jakie drzewa, takie owoce! Bo i jakież im pozostaje źródło, jaki zasób
sił do dzieła tak trudnego, jakim bez zaprzeczenia jest dobroczynność?
Pozostaje w najlepszym razie dobre serce, ale z praktyki wiadomo, że owo
dobre serce w rzeczywistości nie jest znowu tak bardzo dobrem, jak się
jemu samemu zdaje i często za dobrego i poczciwego człowieka uchodzi
ktoś dla tego tylko, że nic złego nikomu nie zrobił, kiedy jednak trzeba
było coś zrobić dobrze – dobre serce kurczyło się jak ślimak do swej
skorupy. Nie jedno dobre serce uważa, że zrobiło niesłychany wysiłek,
gdy na korzyść ubogich kupiło parę biletów na fantowej loterii i zyskało
tylko drugie tyle, ile zapłaciło. Ostatecznie najlepsze serce, bez
wyższej jakiejś zachęty, da raz, drugi, dziesiąty, ale przy
pięćdziesiątym powie: „a dajcież mi święty pokój z tymi waszymi ubogimi,
kiedy człowiek robi co można, a niemożna, to niemożna”. A tu nędza się
wzmaga i nawet grozi porządkowi społecznemu, a tu rząd i stanowisko każą
zająć się ubogimi, no i ten wzgląd, że po stronie katolickiej ciągle
mówią o potrzebie miłości bliźniego, a nie tylko mówią, lecz ukazują
uczynki, które były by także bardzo pożądane po stronie wolnej myśli i
moralności niepodległej. Jak tu sobie poradzić? Powstają rzeczywiście do
rozporządzenia tylko te środki przyrodzone; w niektórych państwach jak
np. w Anglii nakładane są podatki dla biednych, to znowu gminy są
zobowiązane utrzymywać swoich ubogich, a gdy to wszystko nie wystarcza,
zwłaszcza w razach nadzwyczajnych i nagłych, altruizm czy, jeżeli kto
woli, filantropia, zmuszona jest do urządzania rozmaitych zabaw i
rozrywek, by przy tej sposobności cały dochód, albo też pewną część
jego, oddać potrzebującym. Urządzają się więc zabawy, koncerty, wystawy,
widowiska, bazary itp. na cele dobroczynne. Od razu widzimy olbrzymią
różnicę między taka a chrześcijańska dobroczynnością; ta ostatnia czyni
wszystko dla Boga i dla bliźniego, o sobie , przynajmniej w tym życiu,
nie myśli, owszem siebie poświęca. Poświęca na zetknięcie się osobiste z
nędzą, bólem, głupotą; o zabawie przy tej sposobności nie marzy nawet,
rozgłosu, sławy, zadowolenia, próżności unika starannie. Dobroczynność
świecka, czyli filantropia, przeciwnie ucieka się do egoizmu, podnieca
go, schlebia człowiekowi, trąbi o jego piękności, zasługach, dobroci i
cnotach dlatego tylko, żeby przy tej sposobności wyżebrać grosik dla
ubogiego. Kiedy pierwsza podnosi człowieka moralnie nie tylko przez
miłosierdzie względem bliźniego, ale także przez umartwianie się,
przezwyciężanie i poświęcanie siebie, druga przeciwnie, jeśli nie
poniża, to już w żadnym razie nie podnosi. Ona rozbawia człowieka,
wyzyskuje jego egoizm chęć rozrywki, jako środek zdobycia jałmużny. Jest
więc nędzną i poziomą w porównaniu do chrześcijańskiej. Nie dość tego;
kiedy źródło słabo bije i strumień nie może być obfity, więc też biedna
filantropia wysila się też na coraz nowe pomysły, coraz inne zabawy, bo
gdy spowszednieją stare, nikt nie idzie i dochodu nie ma. Zdobywa w
końcu z wielkim trudem kilka rubli i dzieli je miedzy potrzebujących,
nikt nie powie, że robi źle, gdyż owszem jest to z pewnością rzecz
dobra, ale jakaż jest to olbrzymia różnica między rozdzielaniem w
kancelarii, albo odesłaniem przez oficjalną figurę wydzielonej każdemu
kwoty, a ową ciepłą bratnią ręką, ściskającą gdzieś w podziemnej norze,
lub na poddaszu rękę ubogiego, między wręczaniem za pokwitowaniem, a
owym chrześcijańskim obcowaniem bogatszego i szczęśliwszego z
upośledzonym i nieszczęśliwym. Zapewne i pomoc filantropijna ma swój
dobry wpływ , ale niezmiernie mniejszy , od działalności
chrześcijańskiej miłości. Wreszcie i to zauważyć trzeba, że
dobroczynność tańcząca dla zebrania małego owocu potrzebują nakładu
pracy, czasu i pieniędzy, który gdyby włożony został do dzieła
chrześcijańskiego t.j. chrześcijańskich tylko pobudek przedsiębranego,
wydałby rezultat pieniężny o 50 razy większy.
Opowiadano mi wiele ciekawych szczegółów o tym, ile kosztów musi
ponieść uczestnik balu dla ubogich, płacący za bilet wejścia tylko rb.
5; toalety żony, córek, jego własna, powóz, bufet etc. etc., wynosi
nieraz kilkaset rubli, z których ubodzy nie biorą nic, dla nich
przeznaczone jest owe 5 rb., z których jeszcze odtrącić potrzeba
rozmaite wydatki za urządzenie zabawy, albo widowiska. Dobrze jest
jeszcze, że przy tej sposobności zarobią kupcy, dorożkarze, służba,
kucharze, bo i oni żyć potrzebują, ale właściwi ubodzy zabiorą jakiś
maleńki procencik sumy, wydanej dla dania im owych kilku groszy. Można
więc śmiało powiedzieć, ze dobroczynność świecka jest machiną
skomplikowaną, ciężką, potrzebującą ogromnego nakładu, dla wydania
stosunkowo dość miernego rezultatu.
Tyle co do różnic, spostrzeganych okiem zmysłowym (choć dałoby się i
więcej powiedzieć), ale jakaż różnica w stosunku do życia przyszłego!
Kto w imię Boga poda spragnionemu choćby tylko szklankę wody, otrzyma
swą nagrodę w wieczności; ale czy tańczący i bawiący się dla ubogich
będą mogli rościć pretensje, by na ich utrefione i spocone w tańcu czoła
włożył Bóg wieniec, należny kochającym i pracującym? Nie będą śmieli, a
gdyby się ośmielili, dano by im odpowiedź „wzięliście zapłatę swoją”.
Tańczyliście, jedliście lody, słuchaliście muzyki – to i dosyć.
Czyż dlatego mamy taka dobroczynność ganić i przeciwko niej
powstawać? Bezwarunkowo i z pewnością nie, lecz tylko to co w niej może
się znaleźć nagannego, należy zganić i wedle możności znieść, co dobrego
zaś zachować, starając się przy tym podnieść i udoskonalić, co
udoskonalonym być może. Bo trzeba przyznać, że nawet w tak praktykowanej
dobroczynności jest niejedna dobra strona. Każdy bowiem choćby i
niedołężny czyn przedsiębrany ku pożytkowi bliźniego, każda nawet w tym
kierunku dobra chęć, godna jest pochwały , bo w rzeczy samej jest dobra.
Najlepiej zapewne byłoby, gdyby wszystkie czyny, mowy i myśli ludzkie
pochodziły z pobudek nadprzyrodzonych i takimi kierowane były prawami,
wszakże i to, co jest dobrem w porządku tylko przyrodzonym na naganę nie
zasługuje, owszem chyba przeciwnie. Więc jeżeli przy zabawie, widowisku
jakim, ludzie, bawiąc się, złożą jakiś grosz dla ubogich i cierpiących,
bardzo pięknie postąpią i warto by nawet, żeby przy każdej rozrywce i
przyjemności, ludzie uczyli się w ten lub inny sposób pamiętać o takich,
którzy bawić się i odpoczywać nie mogą. Za taką dobroczynnością
przemawia to także, że może jednoczyć do jednego celu ludzi, którzy
oprócz chęci pomożenia cierpiącemu nic wspólnego z sobą nie mają. Na
wystawę, bazar, czy koncert w celu dobroczynnym mogą pójść i chodzą
ludzie najrozmaitszych wiar, narodowości, przekonań: tak dobrze wierzący
katolik, jak skończony ateusz, na którego prośba „dla miłości Boga”
najmniejszego nie wywarłaby wrażenia.
Jeśli jednak dla tych, a może i innych jeszcze względów, można
zgodzić się na zabawy, urządzane w celu dobroczynnym, byle skądinąd
złymi nie były, to przecież nie ulega wątpliwości, że mimo chwalebnego
celu, nie raz potrzeba je zganić i przeciwdziałać im, skoro obrażają
moralność i zdrowy rozsądek. Więc np. wystawy obrazów i rzeźb,
obrażających przyzwoitość, więc teatralne przedstawienia w stylu fars
francuskich, ponieważ są złe same w sobie, to nie usprawiedliwi ich
wcale cel, choćby najlepszy nawet, gdyż jak powiada teologia non sunt
facjenda mala ut eveneant bona – nie można robić źle, by stąd dobre
wynikało.
Powyższe i podobne do nich ujemne strony filantropijnej
dobroczynności dają się jeszcze dość łatwo spostrzegać, jest jednak w
niej groźne niebezpieczeństwo, o którym bodaj rzadko kto myśli, to
mianowicie, że ludzie taką to tylko znając dobroczynność, mogą pomyśleć,
że innej już nie ma i być nie może, mogą nabrać przekonania, że tańcząc
i bawiąc się, mogą uczynić zadość wszystkim potrzebom nieszczęśliwych
swych braci i swoim względem nich obowiązkom, mogą zapomnieć, że nie
filantropia, ale chrześcijańska miłość bliźniego wiedzie człowieka do
nieba i usprawiedliwia w dzień sądu. Owszem może dojść do tego nawet, że
dobroczynność chrześcijańska może być uznawana za przestarzałą i
miejsce jej być wyznaczone w domu obłąkanych, jak tego przykłady
niedawno mieliśmy w głośnej ze swej dobroczynności Warszawie. Słowem
niebezpieczeństwo nawet godziwej i dobrej skądinąd filantropii w tym
leży, że może wyprzeć miłość bliźniego, odzwyczaić człowieka od
pierwiastka nadprzyrodzonego, a w końcu sama zginąć i wyschnąć.
Przeciwnicy bowiem przestarzałej chrześcijańskiej dobroczynności,
niezmiernie podobni są do człowieka, który odrąbał od drzewa gałąź, na
której siedział, a potem upadłszy jeszcze płakał i dziwował się. Ci
panowie chcieliby chrześcijan umieścić w Tworkach, jednocześnie
eksploatować na rzecz ubogich uczucie, które właśnie w chrześcijaństwie
tylko czerpie swe siły. Gdyby przestarzała miłość chrześcijańska
bliźniego naprawdę ustąpiła, zgasłaby i dobroczynność, jak to było i
jest wszędzie w poganizmie. Otóż ponieważ człowiekowi łatwo przychodzi
zapominać o nadprzyrodzonym swym końcu, a natomiast wybierać co
łatwiejsze i wygodniejsze, więc nie przeszkadzając, albo nawet pomagając
dobroczynności światowej, o ile jest godziwą, powinniśmy zawsze i
wszędzie starać się o gruntowanie i rozszerzanie chrześcijańskiej
miłości bliźniego, opartej na nadprzyrodzonej miłości Boga, bo tylko to,
co się na tej niewzruszonej opoce opiera, nigdy nie zostanie obalone i
co z tego bezbrzeżnego oceanu wypływa, nigdy płynąć nie przestanie – i
do tego samego źródła wszechbytu i szczęśliwości przyprowadza.
Ksiądz Karol Niedziałkowski, biskup łucko-żytomierski
Z książki: „Snopek kąkolu”, Warszawa 1903,
Photo by Simon English on Unsplash
Trek to see the abandoned DC plane on Sólheimasandur during a road-trip around Iceland.
Komentarze
Prześlij komentarz